NIE MÓWIMY ŻEGNAJ LECZ DO ZOBACZENIA ANIU…
To była wspaniała, skromna Pani, pasjonatka, która całe życie podporządkowała górom. Już jest na swoich szczytach. Odpoczywaj i opiekuj się stamtąd tymi, którzy tu podzielają Twoją pasję – proszą w swych wpisach internauci Annę Czerwińską. Ktoś taki jak Pani Ania na zawsze pozostanie w pamięci – deklarują. Pierwsza Polka z Koroną Ziemi w 2007 roku była dawczynią szpiku ALF-1392 chorej na białaczkę jednej z najbarwniejszych postaci Fundacji Przeciwko Leukemii. „Aniu, dla nas nie umarłaś – żyjesz w tej dziewczynie, Dorocie, której podarowałaś swój szpik!” – powiedziała prezeska fundacji.
Jedna z najwybitniejszych, najaktywniejszych i najbardziej znanych polskich alpinistek i himalaistek zakończyła ziemską wędrówkę i wszelkie wspinanie 31 stycznia 2023 roku, a 16 lutego została odprowadzona na odpoczynek przez grono przyjaciół, wiernych Jej fanów, sympatyków, a także przez tych, którzy poznali Ją tylko poprzez książki czy projekcje filmowe. Spoczęła w Alei Zasłużonych na warszawskim cmentarzu komunalnym – Powązkach Wojskowych (kwatera G II, rząd Tuje, miejsce 10), obok Emiliana Kamińskiego.
Na szarfach wiązanki od zarządu klubu Polskie Himalaje napisano: ANIU! BYŁAŚ JESTEŚ i BĘDZIESZ, natomiast na szarfach wieńca z biało-czerwonych róż: NIE MÓWIMY ŻEGNAJ LECZ DO ZOBACZENIA = GRONO SYMPATYKÓW i WIELBICIELI ANNY (https://zrzutka.pl/t7fnwz)
Czerwińska przebyła długą drogę; jak twierdziła, z chorowitej, wypieszczonej jedynaczki zmieniła się w prawdziwego człowieka gór. Człowieka, który nie potrafił się odnaleźć poza górami. One były dla Anny wszystkim. „A potem wracałam do Warszawy, na Marymont i to dreptanie po mieście: zakupy, płacenie rachunków, jakieś sprawy do załatwiania – zajęcie monotonne i nużące. Pytam: to ma być prawdziwe życie, tu na dole? Przecież to przechowalnia, zsyłka…”.
Mimo że była doktorem nauk farmaceutycznych, porzuciła pracę w zawodzie, by wspinać się w górach i dzięki nim czuła się spełniona. „Góry to moja karma, siła, to przekraczanie kolejnych granic, to moje powołanie. Mam wielką wdzięczność do gór i do losu, że mnie tak lekko potraktowały, pogroziły jedynie palcem na ostrzeżenie. Owszem, pokancerowały, ale nie pozostawiły trwałych śladów. Te kontuzje dało się wyleczyć, ciężko pracowałam przy rehabilitacji. Przecież mój złamany kręgosłup mógł zakończyć się totalnym paraliżem, mogłabym tylko mrugać okiem, a wszystko dobrze się zakończyło. Po prostu mam szczęście do lawin, do szczelin, do gór…” – mówiła w jednym z wywiadów, gdy w 2019 roku obchodziła pięćdziesięciolecie wspinania.
Przyznała, że jako dziecko chorowała na astmę i dlatego przez kolejnych 13-14 lat dzieciństwa spędzała nad Bałtykiem leczniczo po dwa miesiące. „Wtedy już na widok falochronu dostawałam gęsiej skórki. Szczerze miałam morza dosyć. A góry po raz pierwszy zobaczyłam dopiero mając 15 lat. Ale to właśnie morze przygotowało mnie do gór, nauczyło mnie odporności na zimno i żeby się nie bać. Bałtyk dał mi żelazne zdrowie i za to jestem mu wdzięczna”.
Miała obsesję na punkcie K2 i – jak często podkreślała – mimo że ta góra dała jej w kość nie jeden raz, wciąż była górą jej życia. „K2 to szczyt legenda, najpiękniejszy, najbardziej pożądany. Nie spotkałam na swojej drodze mężczyzny, który by był wspanialszy niż K2. Dlatego go nie mam… Na moje 60-te urodziny weszłam na Grossglockner – najwyższy szczyt Austrii (3798 m), zaczęłam w niższych górach szukać spokoju. Jednak o K2 ciągle myślę jak opętana. Oddałabym każde pieniądze, ale życia za K2 bym nie oddała!”
W ocenie pani Ani najbardziej ryzykowną górą ze wszystkich w jej karierze był Mont Everest. To właśnie matce Janinie, która zmarła w wieku 86 lat 12 maja 2000 roku, zadedykowała wejście na szczyt najwyższej góry Ziemi.
„Byłam wówczas jeszcze na dole, gdy dowiedziałam się o śmierci matki. Dlatego ta 11-godzinna wspinaczka miała dodatkowy ciężar na moim sercu, do tego stopnia, że na szczycie mówiłam do niej: Mysza, bo tak ją nazywałam, wracam do domu z dumą, że się nie poddałam i pokonałam wiele trudności. Stając na wierzchołku ma się wrażenie, że jesteś w niebie. Ale radość mąci strach, że się nie zejdzie. Zdobywając górę miałam prawie 50 lat, więc okrzyknięto mnie najstarszą kobietą na Dachu Świata. Na szczęście ten tytuł odebrała mi 63-letnia Koreanka, która się tam wczołgała” – mówiła Anna Czerwińska. Po odejściu matki żyła generalnie w samotności i w samotności odeszła…
„Po jej śmierci zostałam sama. To, że ktoś mnie odwiedza, wpada na chwilę, to nie jest to samo, kiedy masz kogoś przy sobie stale, ktoś zrobi zakupy, przygotuje pani Ani śniadanie, jakiś obiadek zrobi, pogada od serca, albo wypierze skarpetki. Tak mnie wtedy w Katmandu wzruszyłeś praniem moich rzeczy, że to do dziś pamiętam jakby było wczoraj. Wdzięczna jestem Eli, która się o mnie troszczy, ale ona ma swój dom, swoją rodzinę. Powiem tobie prawdę jak na spowiedzi – z tej samotności wpadłam chyba w depresję, czy już z niej wyszłam? Nie wiem, może już, a może nie… Wiem, że któregoś dnia odejdę w samotności, z nią się już zaprzyjaźniłam” – to fragment grudniowej rozmowy z Anią, którą notowałem sobie na kartce.